Miałem dotychczas wrażenie o dość powszechnym podejściu, że możliwość wykonywania pracy z domu uznawana jest za korzyść pracownika, coś na zasadzie benefitu. Niewątpliwie była to forma uelastyczniania pracy i wprowadzania w życie koncepcji „work – life balance”. Nie trzeba specjalnie dużego wysiłku intelektualnego, aby zrozumieć komfort, jaki może dawać odpisywanie na służbowe e-maile w piżamie.
Myślę jednak - i nie ma się tutaj co oszukiwać - że przed okresem epidemii tradycyjne home office służyło w dużej, o ile nie w przeważającej większości przypadków, za dodatkowy dzień wolny od pracy. Osobiście znam przypadki stawiania świeczki na klawiszu spacji tylko po to, aby komputer w trakcie home office nie wchodził w tryb uśpienia (co by świadczyło o tym, że człowiek „nic nie robi”).
Naraz okazało się, że w związku z epidemią praca zdalna stała się zjawiskiem bardzo popularnym. Pracę zdalną, jak widać, da się wprowadzić, nie tylko w firmach, ale i w urzędach. Dochodzi czasem do sytuacji wręcz patologicznych. Nie tak dawno usłyszałem o tym, jak jeden lekarz rodzinny odmówił przyjazdu i osobistego stwierdzenia zgonu, prosząc aby to rodzina samodzielnie sprawdziła niewystępowanie pulsu. Stwierdzenie zgonu zostało wydane przez tego lekarza „zdalnie”, bez przeprowadzenia osobistego badania.
Po z grubsza dwumiesięcznym okresie izolacji okazuje się, że jakaś część pracowników nie może się już doczekać powrotu do „normalnej pracy”. Czy praca z domu przestała zatem być ideałem, o którym marzyliśmy? Sądzę, że sprawa jest bardziej subtelna. Jak to często bywa w naszym życiu, myśląc przed epidemią o pracy zdalnej tęskniliśmy za czymś co albo w ogóle nie istniało albo było naszą projekcją rzeczywistości. Praca z domu okazała się wyglądać nie tak, jak sobie to wyobrażaliśmy. Dzieci, współmałżonek, partner, lodówka i telewizor non stop w zasięgu ręki, Netflix, milion innych dystraktorów, które okazywały i okazują się bardziej kuszące niż praca. Nigdy mieszkania nie były tak wysprzątane a okna tak wymuskane jak w trakcie epidemii. Niektórzy to pewnie zgodziliby się pozamiatać pustynię, żeby tylko przerwać opór przed zajęciem się tym, czym w danym momencie powinniśmy się zająć – tj. obowiązkami zawodowymi.
W biurze jakoś bywało prościej. Inni patrzyli na ręce, szef patrzył na ręce. Mimo wszystko trzeba było zajmować się tym, nad czym w domu trudno się skupić. Praca zdalna była dla nas jak ciastko z kremem na wystawie sklepowej. Ale nie da się żyć jedząc tylko i wyłącznie ciastka, bo po pierwotnym okresie zadowolenia, wcześniej czy później zwymiotujemy tęczą. Podobnie stało się z pracą zdalną.
Upowszechnienie pracy zdalnej
Jedną z pierwszych moich refleksji w związku z „przymusowym” upowszechnieniem pracy zdalnej było to, że część pracodawców niejako na siłę przekonała się o tym, że praca zdalna jest możliwa, nawet na takich stanowiskach, na których było to do tej pory nie do pomyślenia. Stało się to w podobny sposób jak z – notabene - nieśmiertelnym hasłem: „Nie ma ludzi niezastąpionych”. No właśnie – nie ma. Wszystko może się zmienić, w tym tradycyjne sposoby wykonywania pracy, tylko my jesteśmy przywiązani do ograniczających nas schematów albo tego, cośmy sobie naprodukowali w głowie. Po czasie epidemii zapewne okaże się, że praca zdalna stanie się dużo częściej stosowana w praktyce niż miało to miejsce do tej pory. A korzyści dla pracodawców z takiej formy pracy mogą być znaczące, bo umożliwi to chociażby redukcję ilości wynajmowanych powierzchni biurowych. Pracownicy też zyskają, otrzymując elastyczność pracy, o której mówi się coraz więcej i częściej.
To, o co pracodawcy powinni bez wątpienia zadbać, to wewnątrzzakładowe uregulowanie trybu i sposobu wykonywania pracy w formie home office. Na dzień dzisiejszy jest to materia, którą Kodeks pracy pomija. W prawie pracy mamy oczywiście możliwość wykorzystania telepracy jako narzędzia do pracy zdalnej, są to jednak regulacje dość sztywne i dla pracodawców i dla pracowników. Home office nie powinien być jednak sferą pozostawioną w firmie samej sobie, gdyż niesie ona ze sobą nie tylko dodatkowe ryzyka zawodowe, ale i prawne.
Ujawnienie efektywności i rzeczywistych potrzeb
Drugą, jeszcze ciekawszą dla mnie refleksją było i jest to, że prawdopodobnie ujawni się, ilu tak naprawdę pracowników firma potrzebuje. Może się okazać, że część etatów zajmują pracownicy mało skuteczni, których firmy wcale nie potrzebują, bo ich pracę można rozdzielić pomiędzy pracowników efektywniejszych. Wcześniej indywidualna efektywność mogła rozpływać się w tłumie. Teraz tłumu nie ma.
Zwolnienie osoby mniej efektywnej może wcale nie być jednak takie proste. Wskazanie faktycznej przyczyny wypowiedzenia i ewentualnych kryteriów doboru do zwolnienia często nastręcza pracodawcom wiele problemów. A biorąc pod uwagę ryzyko potencjalnego sporu sądowego, już na etapie planowania zwolnienia należy ocenić wartość środków dowodowych, przemawiających za prawidłowością wypowiedzenia umowy o pracę.
Nikt nie jest samotną wyspą
To, co jak sądzę, w sposób najbardziej widoczny ukazały nam obostrzenia w związku z epidemią, to problem izolacji i ograniczenia kontaktów społecznych. Jak w zwierciadle pokazało nam to, że w życiu społecznych chodzi o coś więcej niż naszą zaprojektowaną wygodę.
Praca zdalna była do tej pory benefitem, a teraz czasami staje się przekleństwem. Z czego to wynika? Z bardzo prostej sprawy, która zresztą ma swoje odbicie w przepisach prawa pracy. Człowiekiem szczęśliwym, a więc człowiekiem w pełni wolnym, i to także w sensie prawnym jest człowiek, który najpełniej jest w stanie realizować swoją integralność społeczną – a do tego potrzebujemy kontaktu z drugim człowiekiem. To ze względu na tę integralność coraz śmielej odrzuca się w prawie pracy myślenie, że główną korzyścią pracownika z pracy jest jego wynagrodzenie. Szczęście w pracy dają nie tylko pieniądze, ale także możliwość wykonywania pracy w otoczeniu innych ludzi. Problem z ogólnymi prawami i hasłami jest jednak taki, że większość z nas im nie wierzy, póki nie przekona się o ich prawdziwości na własnej skórze. Tymczasem w pracy naprawdę nie chodzi tylko o pieniądze, skoro według badań 98% osób, które mogłyby w ogóle nie pracować, dalej to robi, bo zaprzestanie pracy spowodowało u nich negatywne i niemożliwe do zniesienia konsekwencje psychiczne[1]. Na podobny problem tzw. „nerwicy niedzielnej” zwrócono uwagę również w nauce psychiatrii[2].
Nie mam człowieka
Moja refleksja na temat świata zdalnego i pracy zdalnej bynajmniej nie jest negatywna. Wręcz przeciwnie, uważam że powinniśmy korzystać z każdego dobrodziejstwa czasów, zwłaszcza że temat uelastyczniania pracy i tworzenia przyjaźniejszych środowisk pracy jest tematem rozwijającym się i bez wątpienia stanie się on motorem napędzającym zmiany w prawie pracy. Nie powinniśmy jednak w zupełności zrezygnować z tradycyjnych form wykonywania pracy, pomijając oczywiście całe spektrum zawodów, w których z form tradycyjnych zrezygnować się nie da. No chyba, że doczekamy się czasów powszechnego zastępowania człowieka sztuczną inteligencją. Świat zdalny powinien być światem subsydiarnym do świata tradycyjnego, dając nam możliwość wyboru tego, co każdy uważa za lepsze w danym momencie, niezależnie czy mówimy o formie uczestnictwa w szkoleniu, nawiązywaniu znajomości czy wykonywaniu pracy. Boję się, że zachłyśnięcie się nowoczesnością może doprowadzić do wylania dziecka z kąpielą. Oby nie okazało się za jakiś czas, że sami skazaliśmy się na samotność i prawdziwymi w naszym życiu stały się ewangeliczne słowa chromego: „Panie, nie mam człowieka…”. A to byłby prawdziwy dramat.
[1] Zob. A. Dizik, If you get rich, you won’t quit working for long, http://www.bbc.com/capital/sto... (dostęp z dnia 16.05.2020 r.)
[2] Opisuje to np. Viktor Frankl w swojej książce „Człowiek w poszukiwaniu sensu”.